środa, 16 października 2013

#1

To już mój drugi październik w tym mieście skrajności, mieście cholernych możliwości i szeroko płynącej rzeki, określającej status bardziej, niż by się mogło wydawać. Mam w sobie o rok więcej dystansu, cynizmu i spokoju, o rok mniej naiwności i przeżerającego skórę, oblepiającego tkanki uczucia, że powinnam.
Gdy tu przyjechałam czułam się, jakbym w środku nocy stanęła na ganku olbrzymiego, ciemnego domu. Teraz już trochę więcej wiem i widzę, pozapalałam już kilka świateł i umiem się poruszać tak, żeby nie upaść, nie roztrzaskać sobie głowy o framugę i nie połamać nóg, ale rok temu wyłącznie na dotyk, instynkt i po omacku poznawałam rzeczywistość.
Zaczynałam pisać kilkukrotnie, za każdym razem dając sobie spokój i odkładając na później. Później nadeszło, kilka miesięcy sinusoidalnej histerii się skończyło, została chłodna głowa i dużo doświadczeń. Całe mnóstwo obserwacji oczu, które czasami pchają się tam, gdzie nie trzeba, bo taką już mam naturę, że nie potrafię żyć, gdy zbyt długo jest spokojnie. Podświadomie szukam sobie jakiegoś dramatu, wielkich słów i wyborów, żeby przypadkiem nie było zbyt łatwo.
Coś tu się za chwilę zacznie, dużo bardziej dla mnie niż dla kogokolwiek innego i bardzo subiektywnie. Co z tego wyjdzie, nie mam pojęcia i do niczego konkretnego teraz nie dążę, staram się tylko poukładać jakoś ostatni czas, wypisać z siebie trochę rzeczy, bo lepsze to niż je wygadać i dużo bardziej przejrzyste. Lepiej widać swoje przerażenie i przerażającą głupotę. Piętrzące się warstwy odcieni szarości.

Londyn się nie pali. To ludzie w nim płoną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz